I
Jak obalałem komunizm razem z Janem Pawłem II
Rok Wiary rozpoczęty. A mnie
wzięło na wspomnienia. Próbuję więc cofnąć się w czasie, wnikając w kolorowy
świat wspomnień, w przeszłość dziwnie bliską, prześledzić życie i losy mojej
wiary. Wszystko zaczęło się zimą 1978 roku. W jedną z mroźnych niedziel rozpocząłem
swój bieg. W kościele św. Marcina w Tolkowcu, przenikliwy chłód wdzierał się w
ciała rozmodlonego tłumu. Wśród nich stali moi rodzice, z małym brzdącem na
rękach. Byłem trzecim dzieckiem Jerzego i Stanisławy. Długo oczekiwanym
chłopcem. Odwieczny pozwolił mi przyjść na świat i cieszyć się cudownym
rodzeństwem: dwoma siostrami Anetą i Edytą. Podarowano mi imię Rafał, po
dziadku mojego taty. Otrzymałem też drugie imię – Jerzy, po moim tacie
oczywiście. Malutki, niewinny, urodzony 6 września 1978 roku, czekałem na
krople żywej wody. Stworzony na obraz i podobieństwo samego Boga. Nie
potrafiłem wtedy jeszcze mówić, więc z pomocą przyszli moi kochani rodzice.
Wypowiedzieli więc za mnie moje pierwsze „wierzę”, za co jestem im szalenie
wdzięczny i tak pozostanie do końca moich ziemskich dni. Tamtego dnia dusza
moja i ciało rozpoczęły bieg wiary. Do sztafety dołączyli pierwsi moi patroni:
św. Rafał, św. Jerzy i św. Marcin. No i ta, która ziemi warmińskiej, mojej
ziemi umiłowanej, dotknęła swoją stopą w 1877 roku, gdy objawiła się w
Gietrzwałdzie. Niepokalane Poczęcie, Królowa Aniołów, miłująca swój warmiński i
polski lud, powtarzająca z iście matczyną troską: „Odmawiajcie różaniec”…
***
Lata mijały, chłopiec wzrastał w
łasce, u Boga i u ludzi. Otulony wiarą rodziców i chrzestnych (wujka Zbyszka i
cioci Basi) rosłem w tempie
zastraszającym. Pierwsza modlitwa, której mnie nauczono, do dziś wzrusza mnie i
napełnia ciepłymi wspomnieniami dzieciństwa. Brzmiała mniej więcej tak:
„Dobranoc, dobranoc, dwa aniołki na noc, Matka Boska przy łóżku, a Pan Jezusek
w serduszku”. Prawda, że piękna? Polecam, wchodzi w serce szybko, dzieciaki
łykają ją ekspresowo. Z czasem pojawiały się kolejne modlitwy: „Zdrowaś Mario”,
„Ojcze nasz”. Mamusia dbała o to, byśmy z siostrami przed snem odmawiali
pobożne pacierze. Sama zresztą modliła się codziennie.
***
W maju klękaliśmy razem z tatą i
mamą w tzw. dużym pokoju, by wspólnie odmówić Litanię Loretańską. W czerwcu
przychodziła kolej na Litanię do Najświętszego Serca Pana Jezusa. Lubiłem te
chwile, gdy całą rodziną klękaliśmy do wspólnej modlitwy. A gdy już podrosłem
trochę i nauczyłem się czytać, dano mi przywilej i sam odczytywałem słowa
litanii. Czułem się wtedy bosko, wyobrażałem sobie, że jestem księdzem i że
prowadzę modlitwy w kościele, wypełnionym po brzegi pobożnymi wiernymi.
Marzenia przekładałem na real w przedszkolu. Panie miały ze mną dobrze.
Stworzyłem bowiem, mając do dyspozycji trzy pomieszczenia i kilkadziesiąt
dorodnych sztuk moich rówieśników, całkiem świetnie funkcjonującą strukturę,
która przypominała katolicką parafię. Łączyłem w pary koleżanki z kolegami i
udzielałem im ślubów. Ochrzciłem wszystko, co się dało: miśki, lali, pajacyki.
Raz nawet zorganizowałem pogrzeb. I choć nikt nie chciał robić za nieboszczyka,
w końcu cel osiągnąłem. Wyraźnie rozbawione całą sytuacją panie, wyznaczyły
bowiem jednego biedaka i ten musiał się trochę należeć, oczywiście w bezruchu,
zanim skończyłem wszystkie swoje modlitwy i obrzędy. Dziś się z tego śmieję,
choć jednocześnie widzę, że będąc małym chłopakiem radziłem sobie całkiem nie
źle z odczytywaniem swojego powołania. I żałuję tylko jednego. Że wówczas nie
wpadłem na pomysł by zbierać tacę (sic!). Choć z drugiej strony czasy były
trudne. Przepraszam, na żarty mnie wzięło.
***
Bieg wiary trwał. Biegłem szybko
i z najwyższym poświęceniem. Zanim przystąpiłem do I Komunii Świętej i
pierwszego Sakramentu Pojednania, obalałem komunizm razem z Janem Pawłem II.
Tak, jeśli nie wierzycie, posłuchajcie. Zdarzyło się raz, że mój tato został delegatem
na kolejny krajowy zjazd Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Byłem z
niego dumny. W telewizji pokazywano urywki z warszawskiego kongresu PZPR w Sali
Kongresowej, a ja z wypiekami na twarzy wypatrywałem na ekranie starego
ruskiego telewizora – mojego papy. Gdy wrócił, przywiózł ze sobą mnóstwo
czarno-białych fotografii. Na jednej z nich, zobaczyłem tatusia, jak ściska
dłoń jakiegoś gościa w mundurze, z wielkimi binoklami na nosie. Okazało się, że
był to jakiś tam gen. Wojciech Jaruzelski. Na innej fotce tato ściskał dłoń
innemu dziwakowi. Miał dziwne plamy na łysej głowie. Mama mi powiedziała, że to
jakiś tam Michaił Gorbaczow. Ale nie zdjęcia mnie podniecały. Oto zobaczyłem
nagle potężną księgę w czerwonej płóciennej oprawie. Zadrżałem. Przypominała mi
bowiem inną księgę, obiekt chłopięcego pożądania, na której stronice patrzał
nieustannie mój Proboszcz, gdy odprawiał Mszę Świętą. Jak się później okazało
Mszał to nie był, ale potężna „kniga” zawierająca przemówienia towarzyszy i
postanowienia z poprzednich zjazdów Partii Robotniczej. Zakochałem się w niej
od pierwszego wejrzenia. Wiedziałem, że oto los uśmiechnął się do mnie i że w
dniach najbliższych ta księga zostanie przeze mnie zaadoptowana. I tak też się
stało. Tato specjalnie nie protestował a ja wziąłem się do dzieła.
***
W kilka dni później kolejna Msza
w moim pokoiku. Wszystko przygotowane. Kielich (lampka do wina) jest, patena
(mały talerzyk od filiżanki) jest, korporał (biała chusteczka do nosa) jest,
puryfikaterz (fragment papieru toaletowego) jest, obrus (białe prześcieradło)
jest, alba (koszula nocna siostry) jest, ornat (spódnica mamy) jest i wreszcie
NOWOŚĆ. Mój pierwszy, cudowny Mszał. Księga z czerwoną okładką, wielka i
ciężka, z kolorowymi wstążkami, które sam zainstalowałem. Wewnątrz powklejane
teksty Mszy Świętej, które wydarłem (*wyspowiadałem się później z tego) ze
starej rozpadającej się książeczki. Kipiałem ze szczęścia. Po latach
żartowaliśmy w rodzinie, że „chrzcząc” księgę komunistycznych bredni i robiąc z
niej swój pierwszy wymarzony Mszał, przyczyniłem się w jakiś sposób do obalenia
komunistycznej tyranii.
***
Odprawiłem tych swoich „mszy”
całe setki. Odprawiałem je wszędzie. Opowiadała mi mama (sam trochę z tego
pamiętam), jak raz moja rodzinka zjechała się w Strubnie, u moich pradziadków
na imprezę. Oni sobie balowali, dzieciaki bawiły się na podwórku, a ja
montowałem swój ołtarz w pokoju obok imprezującej rodziny. Prababcia Jadwiga
miała w rogu sypialni stolik z ogromną figura Matki Bożej. Wymarzone miejsce.
Rozłożyłem wszystko, co potrzeba, przebrałem się i zacząłem. Przenieśmy się
teraz do pokoju obok. Kolejny toast, wszyscy gadają, śmieją się i nagle jedna z
moich ciotek krzyczy: „cicho!!! Posłuchajcie!”. Wszyscy na chwilę zamilkli i
słuchają. A w pokoju obok właśnie wygłaszane jest kazanie: „naród pije alkohol
i oddala się od Boga, w rodzinach pijaństwo”… i tak dalej. Mama opowiadała, że
wszystkim zrzedły miny. A ja darłem się nadal, w niebo głosy, całkowicie
nieświadom, że lud słucha. Bez żadnej tam pychy, ale przyznaję szczerze,
tamtego dnia odniosłem swój pierwszy sukces ewangelizacyjny. Oto Bóg przemówił
przez małego chłopaka, który żył marzeniami o kapłaństwie, biegnąc drogą wiary,
w wyznaczonych mu przez Boga zawodach…
II
O tym, jak zostałem biskupem z czapką smerfetką na
głowie
Zdarzyło się swego czasu, że
naszą Parafię NMP Królowej Polski w Lipowinie nawiedził obraz-kopia Czarnej
Madonny z Jasnej Góry. Wioska przygotowywała się do wizyty Mateczki dosyć
intensywnie, pod czujnym okiem Proboszcza. Drogi prowadzące do Lipowiny
przystrojone zostały kolorowymi chorągiewkami, wszyscy pucowali Kościół,
strażacy prali i czyścili mundury. Atmosfera podniosła, w końcu sama Czarna
Madonna odwiedzi naszą miejscowość. Czekałem na nią przejęty ogromnie, czułem w
swoim chłopięcym sercu, że znowu wydarzy się coś, co ma olbrzymie znaczenie i
że Niebo zwali się na Lipowinę. W końcu się doczekałem. Madonna przybyła, tłumy
ludzi w kościele, wielu stało na zewnątrz. Ale z Madonną przyjechał jeszcze
ktoś. Dostałem wytrzeszczu oczu, gdy ujrzałem nagle dostojnie kroczącego
mężczyznę, ubranego w purpurę, z malutką czapeczką uwieńczoną na górze
dzyndzelkiem. Zamarłem. Proboszcz witał tego pana z namaszczeniem, wiecie, w
takim podniosłym stylu kościelnym (on nie mówił, on przemawiał), no więc
uleciały w duszną od wiejskich oddechów przestrzeń świątyni hymny pochwalne ku
czci, jak się później okazało, biskupa. Msza Święta trwała długo, tym razem
Proboszcz nie postawił zegara na Golgocie i Pana Jezusa w śmierci nie poganiał.
A ja, mały blondynek z otwartą buzią wpatrywałem się raz w Czarną Madonnę, raz
w biskupa, walcząc z palpitacją serca i emocjami, które sięgały zenitu. Lud
śpiewał „Madonno, Czarna Madonno, jak dobrze przy Tobie być”… Oj było nam
wszystkim tamtego dnia bardzo dobrze, a mi szczególnie, zważywszy na fakt, że w
sercu dojrzała tamtego dnia poważna decyzja. Wychodząc z kościoła czułem, że
idą nowe czasy i że Bóg dał mi wyraźny znak.
***
Wizerunek Czarnej Madonny
oczarował mnie mocno. Równie mocno, co facet w purpurze. Idąc późnym wieczorem
na czuwanie modlitewne byłem zupełnie nowym człowieczkiem. Wziąłem ze sobą
różową czapkę (była ona wówczas, rzecz jasna obok kozaczków relaksów na zimę, hiciorem
dekady – tzw. „smerfetka”, czyli czapeczka z szalikiem koloru różowego). Zatrzymałem
się z kolegami i koleżankami pod Kościołem i objawiłem wszystkim coś, co
rozpalało od paru godzin moje serce. Włożyłem na głowę czapeczkę (złożoną w
taki sposób, że przypominała piuskę biskupią) i stanowczym oraz donośnym głosem
(jak rasowy biskup) oznajmiłem wszystkim: „Od dzisiaj już nie jestem księdzem,
ale biskupem”. Kiedy to wspominam, mam niezły ubaw, ale wówczas byłem
śmiertelnie poważny a gromada dzieciaków otworzyła ze zdziwienia swoje usta.
Żeby nie być gołosłownym, wziąłem ich na krótki spacer wokół lipowińskiego
kościółka i wygłosiłem pierwszą biskupią katechezę. Oczywiście o Czarnej
Madonnie i o tym, że bez niej pobłądzimy, bo naród bez Królowej psa z budą jest
warty. A potem poszliśmy na czuwanie. Śpiewałem z ludem pobożne pieśni, modliłem
się, drżałem cały, dziękując Bogu za znak i nominację. Tamtego wieczoru różowa
czapeczka-piuska przywarła do mojej głowy a serce płonęło ogniem wiary, małej
jak ziarnko gorczycy, wielkiej jak Dolina Pięciu Stawów w polskich Tatrach.
***
Dzieciństwo to czas święty.
Szczególnie wtedy, gdy ma się normalna rodzinę i rodziców, którzy potrafią
zginać kolana. Lipowina, w której wzrastałem, to miejscowość leżąca na ziemi
warmińskiej, 11 kilometrów od Braniewa, który swego czasu był stolicą
Biskupstwa Warmińskiego. Moja ziemia rodzinna miała szczęście do wybitnych
biskupów. Niektórzy z nich zostali kardynałami (m in. Stanisław Hozjusz), a
jeden, Eneasz Piccolomini, w 1458 roku został wybrany papieżem (Pius II). Wśród
wielkich ludzi związanych z moją ziemią rodzinną są: kanonik Mikołaj Kopernik,
bp Jan Dantyszek, bp Marcin Kromer, bp Andrzej Chryzostom Załuski, bpa Mikołaja
Szyszkowskiego i bpa Ignacego Krasickiego. Ziemia warmińska wydała wielu
wspaniałych naukowców: Franciszka Hipplera (historyka), Eugena Brachvogela
(historyka sztuki), Augusta Bludaua (biblistę); w czasach najnowszych: bpa Jana
Obłąka (historyka), ks. Tadeusza Pawluka (kanonistę), ks. Władysława
Piwowarskiego (socjologa), bpa Juliana Wojtkowskiego (dogmatyka, tłumacza,
paleografa), ks. Alojzego Szorca (historyka), ks. Andrzeja Kopiczko
(historyka). Zawieszone w katedrze fromborskiej kapelusze kardynalskie i
papieska tiara symbolizują wielkość i znaczenie Warmii. Mojej Świętej Warmii, z
którą całym sercem jestem tak mocno związany.
***
Dzięki gorliwości i ofiarności
wiara katolicka w sercach warmińskiego ludu utwierdzała się, a życie kościelne
odradzało się zgodnie z uchwałami Soboru Trydenckiego (1543-1563). Przywiązanie
do katolicyzmu wyrażało się też w sposób zewnętrzny poprzez liczne święte znaki,
które tworzyły specyficznie religijny krajobraz Warmii z kaplicami, krzyżami,
pasyjkami oraz figurami Matki Bożej z Dzieciątkiem. Duże znaczenie dla
religijności Warmiaków miały sanktuaria: Święta Lipka, Stoczek Klasztorny,
Gietrzwałd, Głotowo, Krosno, Chwalęcin. Pielgrzymowano do nich w nadziei
uchronienia się od klęsk wojny, zarazy i innych nieszczęść. W XIX wieku
symbolem Warmii katolickiej stał się Gietrzwałd, z racji objawień Matki Bożej w
1877 roku. Maryja ukazała się dwom dziewczętom i przedstawiła jako Niepokalanie
Poczęta. Wezwała do codziennego domawiania różańca i trzeźwości. Zapowiedziała
też bliskie zakończenie prześladowania Kościoła pod zaborami: pruskim i
rosyjskim. Dumą to zawsze podkreślam, że
objawienia Maryi w warmińskim Gietrzwałdzie są jedynymi, oficjalnie
zatwierdzonymi przez Święty Kościół objawieniami Matki Bożej w Polsce. Z
Gietrzwałdu wyszło odrodzenie życia religijnego w całej diecezji warmińskiej.
***
Do Gietrzwałdu jeździliśmy
często. Szczególnie na uroczystości odpustowe. W wakacje, gdy jechaliśmy do
Giżycka odwiedzić naszą rodzinę, zatrzymywaliśmy się w Świętej Lipce. Gdy byłem
tam pierwszy raz wrażenie ogromne zrobił na mnie ołtarz i organy z ruchomymi
figurkami aniołów. Pamiętam, że gdy wróciliśmy do domu chwyciłem kartkę papieru
oraz kredki i zacząłem malować ten ołtarz. Wyszło całkiem przyzwoicie, byłem
dumny z siebie a mama pokazywała wszystkim moje pierwsze dzieła malarskie,
czując gdzieś głęboko w sercu, że jej kilkuletni synek idzie chyba w dobrym
kierunku. A tak na marginesie muszę wam powiedzieć, że grzech prawie śmiertelny
ma ten, który nigdy na Świętej Warmii nie był i który stopy swej w
Gietrzwałdzie nie postawił.
c.d.n.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz